Przedostatni dzień mojej wielkiej podróży był najbardziej męczący ale jednocześnie i najciekawszy. Udało mi się wtedy przejechać aż 780km, kto nie jeździ motocyklem może mi uwierzyć, że jest to nielada wyczyn. Wyjechałam z Belgradu po 10.00, całą poprzednią noc męczył mnie niesamowicie ostry ból brzucha, jak wspominałam, nie udało mi się wieczorem nic zjeść bo Belgrad okazał się pierwszym miastem na mojej trasie, w którym nie można było płacić w euro. Wodę piłam z kranu i faszerowałam się praktycznie do rana panadolem. Moja współlokatorka była z USA, wyruszyła kilka miesięcy wcześniej w podróż swojego życia i była mniej więcej na półmetku. Ja z kolei właśnie kończyłam podróż swojego życia i czekał mnie jej najdłuższy fragment.
Wymieniłam kasę w kantorze, posiliłam się w KFC i spakowałam się z powrotem na moto. Po drodze z hostelu do sprżeta rozkleił mi się drugi but, ale ponieważ miałam mały zestaw naprawczy szybko udało mi się wyjechać. Niestety Belgrad okazał się tam zagmatwany, że nie potrafiłam z niego wyjechać i kompletnie nie byłam w stanie namierzyć wyjazdu na autostradę na Nowy Sad.
W końcu jakiś taksówkarz powiedział, że mnie wyprowadzi, pojechałam więc za nim ale na drodze szybkiego ruchu coś wyfrunęło z jednej z moich sakw, do tej pory nie wiem co to było, widziałam jedynie w lusterku jakiś czarny kształt. Zatrzymałam się na chwilę i okazało się, że jedna torba jest całkowicie rozpruta. Znowu wykorzystałam mój talent naprawiania wszystkiego czymkolwiek i ruszyłam dalej.
Taksówkraz owszem wyprowadził mnie z Belgradu ale nie na Nowy Sad a na Zrenjanin. Ponad 100 km przejechałam drogą między polami aż w końcu udało mi się wyjechać na autostradę. Kolejne problemy pojawiły się na obwodnicy Budapesztu. Objechanie go graniczy z cudem, wystarczy chwila nieuwagi, żeby przejechać swój wyjazd i jeździć w kółko wokół Budapesztu.
Całą drogę moje standardowe posiłki na stacjach benzynowych wyglądały mniej więcej tal:
Hot-dog, 7 days z owocami lesnymi, sok ewentualnie kawa albo red bull. Tak żywiłam się praktycznie całą drogę. Na Słowację wjechałam jak robiło się już ciemno, wydawało mi się, że ten ostatni fragment pójdzie szybko i sparwnie i nim całkowicie się ściemni dojadę chociaż do granicy z Czechami. Dawno się bardziej nie myliłam.
Słowacja okazała się katorgą, żadnej autostrady (to jeszcze da się przeżyć ale sto razy lepiej pokonywać takie trasy za dnia, w nocy najczęściej chodzi o czas bo widoków podziwiać się przecież nie da...), wszyscy kierowcy jeżdżą zgodnie z przepisami, nikt nie przekracza prędkości, trzeba się za nimi wlec, ciemno jak jak w dupie, oświetlenia brak... Na pierwszej stacji benzynowej po stronie Słowackiej podjechał do mnie gość tirem, okazało się, że Polak i spytał czy jadę tak sama i skąd. Odpowiedziałam a on skwitował z najbardziej creepy wyrazem twarzy jaki w życiu widziałam "Ja to bym się na pani miejscu bał tak sam jechać" i odjechał. Aż ciarki mnie przeszły po plecach.
Najgrosza okazała się końcówka Słowacji. Nagle dostałam się w miejsce, które kojrzyło mi się z najgorszymi horrorami, jakie w życiu widziałam. Serpentyny, las po lewej i prawej, przez 45 minut nie minął mnie żaden samochód, a moja wyobraźnia zaczęła płatać mi figle. Wcześniej na poboczu widziałam oczy jakiegoś zwierzęcia (ale wteyd na serio), a jak wjechałam w to pustkowie Smauga nagle wydawało mi się, że ktoś wjeżdża na środek drogi wózkiem dziecięcym i takie tam. Nigdy więcej żadnych filmów grozy jak ma to być potem wykorzystywane przeciwko mnie!
Udało mi się po tej całej męczarni wyjechać z tego cholernego lasu i zjechałam na pierwszą lepszą stację, żeby spytać o drogę. Juz pod koniec trasy zatrzymywałam się zdecydowanie za często, ale było mi zimno, nie potrafiłam ruszać szyją, a palce miałam tak skostniałe, że bałam się naciskać hamulec bo nie czułam kompletnie siły jakiej używałam.
Na jednej z ostatnich stacji benzynowych, zdjęłam kask, kupiłam kawę i podeszłam do kasy. Nigdy nie zapomnę miny tej sprzedawczyni gdy na ladę z mojego nosa wypadł komar i... odleciał. Powiedziała mi jednak jak dojechać do miejsca docelowego, okazało się, że przede mną ostatnia prosta (jakieś 70km). Widać zresztą jak kwitnąco wyglądam:
Wjechałam do Frydek-Mistek, zadzwoniłam do Tomasa, Czeskiego rezydenta, którego poznałam na Korfu i umówiłam się z nim na dworcu kolejowym. Udało mi się tam dotrzeć, potem pokierował mnie pod swój dom. Dotarłam na miejsce, myślałam, że szybko pójdę spać i tyle. Okazało się jednak, że czeka mnie jeszcze mini impreza w mieszkaniu Tomasa, ciepła kolacja, piwko i herbata z likierem na rozgrzanie, a przed spaniem gorąca kąpiel. Drżały mi wszystkie mięśnie ale byłam niewyobrażalnie dumna, że udało mi się przejechać te cholerne 780km.
wow! Podziwiam Twoją odwagę- jesteś taką moją małą inspiracją, mam podobne marzenia na podobne przygody, ale jakiśwewnętrzy strach i obawy to zatrzymuję :)
OdpowiedzUsuń