Im więcej siedzę w domu tym bardziej jestem zrezygnowana, nie potrafię odnaleźć w sobie motywacji i przestałam szanować swój czas. Jak masz coś zrobić dziś zrób to jutro - taka filozofia towarzyszy mi od kilku miesięcy ale ostatnio coraz bardziej intensywnie. Dlatego, o zgrozo, nie mogę się doczekać aż pójdę do pracy! Decyzja była trudna, bo turystyka jest branżą, która jak najbardziej mi odpowiada (i potrafi wciągnąć!) ale nadeszła pora zahaczyć się gdzieś na dłużej. Wahałam się długo czy wysyłać gdziekolwiek CV bo wciąż słyszałam jakiś głos z tyłu głowy szeptający o wiecznym życiu na chillaxie ale udało mi się w końcu mu postawić i już samo to dodało energii. Teraz z utęsknieniem wyczekuję dnia, w którym zostanę korposzczurem. Pewnie już niedługo będę pluła sobie w brodę, że w ogóle takie uczucia kiedykolwiek mogły mnie dotyczyć ale cóż, możecie mi wierzyć, że swój czas człowiek szanuje tylko wtedy gdy ma go za mało. Siedząc cały czas w domu ciężko pozbierać się do nauki czegokolwiek, szare komórki przestają pracować i nawet 2048 nie pomaga. Dlatego czuję w kościach, że kwiecień będzie naprawdę dobrym miesiącem
W marcu, oprócz użalania się nad sobą robiłam inne rzeczy - chodziłam na siłkę i pracowałam nad nawykami w czym pomogła mi magiczna tabelka (w pierwszej kolumnie był rzeczy, o których mam pamiętać np. trening, suple czy picie yerby a w pierwszym wierszu dni miesiąca - potem tylko kolorowałam odpowiednią kratkę na zielono lub czerwono w zależności od tego czy pamiętałam o czymś czy nie) - bez niej chyba całkiem pogrążyłabym się w chaosie. W marcu do "jadłospisu|" dołączyły więc jagody goji, (na stałe) nasiona chia i olej z czarnuszki, z którym miałam do czynienia już wcześniej. Jestem w trakcie umawiania się na trening personalny bo potrzebuję mentora - niestety pomimo trzymania zdrowej diety, liczenia kcal (apka fitatu - polecam gorąco jeśli chcesz zapanować nad tym co jesz), treningów 3 razy w tygodniu (minimum) nadal nie tracę na wadze i wydaje mi się, że mój organizm reaguje losowo np. w pewną sobotą zjadłam całą konserwę turystyczna (kac morderca nie pozwolił wyjść z łóżka) i pizzę na kolację a następnego dnia rano waga pokazała najniższą liczbę w całym miesiącu (o jakieś 3kg mniej niż dzień wcześniej). Nie powinnam chyba wywnioskować, że pizza i pełna tłuszczu puszka zawierająca jakieś 850kcal to idealna dieta dla mnie? Z dietetykiem czekam do kwietnia, ostatnio dużo czytałam na temat choroby Hashimoto (na którą choruję) i chyba najwyższa pora zrobić testy na nietolerancje żywności i pewnie pożegnać się z glutenem (przeczuwałam to już wcześniej).
Ale dość już o nudnyyyyych sprawach, może lepiej przejdę do tego co najbardziej podobało mi się w marcu? Oj, tego też było sporo!
Przede wszystkim Góry Stołowe w wersji niskobudżetowej - przy tej okazji bardzo polecam stronę mapa-turystyczna.pl i aplikację offline - OSMAND + UMP Polska (mapa) i szlaki. Dzięki niej możecie bez użycia internetu trzymać się szlaku i planować piesze wycieczki. Ale nie sam spacer podobał mi się w tym wszystkim najbardziej a biwakowanie - mój niemąż ma fazę na tematy survivalowe i w końcu mogliśmy w realnych warunkach wypróbować część jego szpeju np. kuchenkę ekspedycyjną.
Postanowiliśmy zjeść w restauracji, w której była pani Magda Gessler (jestem definitywnie skrytofanem Kuchennych Rewolucji). Wybrałam dziczyznę, której, wstyd się przyznać, do tej pory nie jadłam. Była świetna! Najbardziej jednak zasmakowała nam konfitura z czerwonej cebuli, które podana była do pierogów. Szkoda, że pomyliśmy ją z burakami. LAME.
Święta z kolei spędziliśmy na wsi w okolicach Nowego Sącza i Gorlic. Pogoda maksymalnie dopisała więc leżąc na kocyku na trawie nadrobiłam zaległości książkowe i pochłonęłam aż 3 części Igrzysk Śmierci i dotarłam do połowy Metro: 2033 - obie pozycje fantastyczne. Do tego strzelanie z wiatrówki i przepis na idealny odpoczynek gotowy!
Także marzec na pewno upłynął pod znakiem małych podróży, szkoda, że jeszcze niemotocyklowych. Generalnie nie należę do osób, które jak tylko temperatury są powyżej zera, wyciągają sprzęty. Jasne, jeździło się przy 10 czy 5 stopniach ale bardziej z przymusu niż z przyjemności. Asfalt jeszcze zimny, dużo syfu na drogach, cebula do sezonu niegotowa więc zdecydowałam się nie ryzykować. Zdecydowanie styczeń i luty to najmniej motocyklowe miesiące w roku, ja podczas ostatniej przejażdżki na enduro złapałam gumę, urwałam osłonę silnika, wygięłam felgę i straciłam lusterko więc Yamaha grzecznie stoi w garażu i czeka na fundusze - z tego powodu niestety nawet z jazdą w terenie musiałam się w marcu pożegnać. Ale już niedługo wszystko ulegnie zmianie bo i cebula jest w trakcie przygotowań a Yamaha czeka na swoją kolej.
Z niespodzianek - nareszcie dotarła moja licencja nurka. Czekałam tylko 6 miesięcy, ach ci Grecy ;)
Udało mi się za to skończyć dwie książki, które męczyłam od grudnia - "Pamiętnik Znaleziony w Wannie" Lema i "1984" Orwella. Obie świetne ale ciężkie. Poza tym wspomniane wcześniej "Igrzyska Śmierci" i "Metro 2033". Czytanie chyba w końcu wraca u mnie do łask.
dokładnie tak... w dniach, kiedy nie mam teoretycznie nic ważnego na głowie okazuje się, ze nagle jest godzina 18 a ja nie zrobiłam absolutnie nic :D najlepiej jest wygospodarować czas wolny gdy człowiek jest zdyscyplinowany pracą..
OdpowiedzUsuńjeju, jaka apetyczna szama *.*